Polska już od ponad dekady ma kompleksowe plany modernizacji swoich sił zbrojnych, ale przez lata pozostawały one wyłącznie na papierze. I choć po 2015 roku sytuacja nieco się poprawiła i zamówienia ruszyły, była to nadal kropla w morzu potrzeb. Dopiero wojna w Ukrainie doprowadziła do otrzeźwienia i uruchomienia wielkich zakupów na skalę, o jakiej nie śniło się w Polsce jeszcze rok temu. Jak wpłynie to na krajowy przemysł zbrojeniowy i powiązane z nią firmy?

Podobnie jak wiele państw tzw. świata zachodniego, Polska przez lata traktowała coś, co obecnie nazywamy „dywidendą pokoju”, jako rzeczywistość, która nie przeminie. A przynajmniej, że nie stanie się to w przewidywalnej przyszłości. Z tego, a być może także innych powodów – jak chęć niektórych środowisk do zmniejszania mocy sprawczej Polski na rzecz wtopienia się jej w „rodzinę europejską” czy brak środków finansowych przed 2004 rokiem – realnych przedsięwzięć modernizacyjnych do niedawna nie było wiele.

Do 2015 roku udało się zrealizować tylko kilka większych programów, takich jak kupno samolotów wielozadaniowych F-16, transportowych C295M, pocisków przeciwpancernych Spike, kołowych wozów bojowych Rosomak czy systemów przeciwokrętowych Naval Strike Missile. Polski przemysł zdołał dostarczyć w tym czasie systemy z zakresu łączności i elektroniki, skromną liczbę bezzałogowych systemów latających i nieliczne systemy bojowe takie ja czołgi PT-91 Twardy czy wyrzutnie pocisków przeciwlotniczych klasy MANPADS typu Grom. Wiele zakupów zostało zrealizowanych połowicznie i w pewnym sensie niedokończonych. Stąd epopeja budowanego przez kilkanaście lat okrętu ORP Ślązak czy brak kierowanych pocisków przeciwpancernych na Rosomaku.

Skutek tego był taki, że w 2010 roku polskie wojsko – z kilkoma wyjątkami – niewiele różniło się wizualnie od tego z końca lat 80. ub. w., a cały wysiłek był w tym czasie wkładany w wysyłanie sił stabilizacyjnych na misje, które nie miały wiele wspólnego z działaniami, jakie trzeba byłoby podjąć przy obronie kraju.

Szerzej zakrojona wizja zmiany tego stanu rzecz zaczęła rysować się na początku ubiegłej dekady, jednak – niezależnie od sympatii politycznych – trzeba przyznać, że realne, odważne zakupy rozpoczęły się pod koniec roku 2015. Podpisano wówczas liczne kontrakty, w tym na pierwszą fazę systemu Wisła (obrona powietrzna średniego zasięgu Patriot, dwie baterie), pierwszy dywizjon rakietowego systemu artylerii HIMARS, 8 śmigłowców Black Hawk dla Wojsk Specjalnych czy dwie eskadry samolotów wielozadaniowych 5. generacji F-35A. Zamówienia złożono także u polskich producentów. Można powiedzieć, że kupiono wszystkie wyroby, które były wojsku potrzebne, a które mógł realnie zaoferować krajowy przemysł w formie produktów na wysokim światowym poziomie. Zakupy te objęły m.in. artylerię armatohaubice Krab i moździerze Rak, radary dozoru przestrzeni powietrznej, systemy obrony powietrznej Pilica, Poprad i Piorun, bezzałogowce taktyczne Orlik, kolejne KTO Rosomak i modernizację czołgów Leopard 2.

Zamówienia w polskim przemyśle nawet w ostatnich latach były prowadzone na ograniczoną skalę. Wynikało to z chęci zakupu sprzętu wojskowego w sposób liczący się z możliwościami finansowymi państwa i uwzględniający długofalowy rozwój rodzimego przemysłu obronnego, w tym pozyskanie jak najnowocześniejszych technologii. Pojawiały się też decyzje zupełnie niezrozumiałe, jak np. odrzucenie ofert prywatnej części polskiego przemysłu obronnego, brak większych zakupów dronów czy uzbrojenia przeciwpancernego dla piechoty.

Zakupy „z półki”

Wszystko to zmieniło się na początku 2021 roku, kiedy dość niespodziewanie rozpoczął się szereg zakupów gotowych wyrobów z tzw. półki. Wielkie zakupy rozpoczęto prawdopodobnie w obliczu zaostrzającej się sytuacji międzynarodowej (pandemia COVID, sytuacja w Ukrainie). Często nie liczono się przy tym z rodzimym przemysłem zbrojeniowym, a kupowano obok czy raczej pomimo prowadzonych dotychczas od lat programów zbrojeniowych.

W ciągu zaledwie kilkunastu miesięcy Polska podpisała kontrakty na kupno za granicą m.in.: bezzałogowców Bayraktar TB2, śmigłowców z programu Perkoz, czołgów Abrams i czołgów K2 Black Panther, lekkich myśliwców FA-50, haubic K9 i fregat „Miecznik”. Nadal kupowana była w tym czasie, także w dużych ilościach, broń polska: bezzałogowce, wieże ZSSW 30, niszczyciele min typu Kormoran II czy pociski przeciwlotnicze Piorun.

Potrzeby i złe doświadczenia z umieszczaniem na siłę wszystkich zamówień wyłącznie w państwowym przemyśle obronnym (vide problemy programu Orlik, który opóźnia się, mimo zainwestowania 800 mln złotych) zaowocowały tym, że MON „przeprosił się” z prywatną częścią polskiej zbrojeniówki i obecnie przy zakupach kieruje się przede wszystkim potrzebami operacyjnymi, a nie ideologią.

Szanse i ograniczenia

Co to wszystko oznacza dla polskich firm, mniej lub bardziej powiązanych z sektorem zbrojeniowym? Obecne zjawiska są niejednoznaczne. Wiele z nich wydaje się sprzyjać polskiej przedsiębiorczości z tej branży, ale są także elementy niepokojące. Za pozytywne aspekty na pewno należy uznać pojawienie się znacznie większych pieniędzy w MON i coraz większy odsetek budżetu obronnego przeznaczony na modernizację techniczną. Wiele z prowadzonych programów zostanie rozwiniętych, jeżeli chodzi o skalę zakupów. Dobrym przykładem są tutaj zakłady MESKO SA, które w tym roku podwoiły produkcję pocisków przeciwlotniczych Piorun z 300 do 600 rocznie, a docelowo ma ich powstawać nawet ponad 1000 w ciągu roku. Firma realizuje też prestiżowy kontrakt na te pociski na rzecz rządu Stanów Zjednoczonych.

To dobre wiadomości nie tylko dla firmy ze Skarżyska Kamiennej, ale także dla jej poddostawców. Co więcej, MESKO prowadzi intensywną rozbudowę, tak aby móc produkować nie tylko więcej amunicji z dotychczasowej oferty, ale także rozpocząć produkcje nowej, w tym brytyjskich pocisków CAMM-ER. Umowę na pozyskanie ich technologii podpisano w ostatnich miesiącach w związku z tworzeniem systemu obrony powietrznej krótkiego zasięgu Narew – przewidywała ona przeniesienie kompetencji produkcyjnych tych rakiet do Polski. Tego rodzaju zakupy z przeszczepianiem technologii i kompetencji produkcyjnych do Polski powinno wiązać się z nowymi możliwościami biznesowymi.

Podobne długofalowe transfery produkcji i technologii nad Wisłę powinny przynieść zakupy czołgów koreańskich K2, haubic K9 Thunder i lekkich myśliwców FA-50 czy fregat Miecznik, które ma budować Polska Grupa Zbrojeniowa i stocznia Remontowa Shipbuilding SA w oparciu o technologie i współpracę z firmami zachodnimi. Polscy poddostawcy zarabiają też np. na produkcji śmigłowców i samolotów produkowanych w wytwórniach lotniczych w Mielcu i Świdniku (w którym zakupiono właśnie 32 śmigłowce AW149 dla wojska). Nie należą one już do polskiego kapitału, ale wiele firm z ich sieci dostawców już tak.

Równolegle dokonywane są jednak także inne zakupy. Takie, które nie niosą ze sobą żadnych albo prawie żadnych korzyści dla rodzimej gospodarki. Chodzi tutaj głównie o zakupy ze Stanów Zjednoczonych, w których postawiono przede wszystkim na szybki czas dostaw w obawie przed groźbą wojny, a więc z chęci skokowego wzmocnienia sił zbrojnych. Zalicza się w ten poczet kupno czołgów M1 Abrams, wyrzutni HIMARS, bezzałogowców Bayraktar TB2 czy np. zakup za bezcen używanych opancerzonych pojazdów klasy MRAP -Cougar. Polskie zakłady będą w związku z tymi inwestycjami co najwyżej serwisantem tych wyrobów i brak informacji o transferach technologii. Niewiele lepiej jest w przypadku kupna samolotów wielozadaniowych F-35A, z którymi wiązały się transfery kompetencji, ale dotyczące transportowych samolotów C-130 Hercules i samolotów wielozadaniowych F-16. Wiele z tych kompetencji trafiło do firmy znajdującej się w Polsce jednak będącej własnością… producenta F-35, czyli amerykańskiej firmy Lockheed Martin.

Broń sprawdzona w walce

Wygląda więc na to, że z jednej strony jest więcej pieniędzy na obronność, z drugiej tylko część jest inwestowana w kontrakty zwiększające kompetencje i zamówienia polskich firm. Mimo to ten zastrzyk i związane z tym inwestycje długofalowo wzmocnią obronną gałąź gospodarki, a polski przemysł wejdzie jeszcze bardziej w światowe łańcuchy dostaw, zyskując dodatkowe zlecenia.

Nowe technologie mogą też pozwolić na wykreowanie większej liczby polskich produktów końcowych sprzedawanych pod polskimi markami. Wykorzystanie już istniejących takich wyrobów w czasie wojny w Ukrainie sprawia, że zyskują na renomie i zwiększają swoje szanse sprzedażowe na rynkach eksportowych. Tak stało się w przypadku wspomnianych pocisków Piorun. Etykietkę „battle proven” (ang. sprawdzony w walce) uzyskały teraz także karabinki Grot, broń produkowana w ZM Tarnów, haubice Krab, system kierowania artylerią Topaz, bezzałogowce rozpoznawcze FlyEye, amunicja krążąca Warmate i inne wyroby.

Konflikt za naszą wschodnią granicą pokazuje ponadto, że szczególnie skutecznymi rodzajami uzbrojenia we współczesnych czasach są artyleria i systemy nią kierowania, bezzałogowce bojowe i rozpoznawcze, zwłaszcza te zdolne do płynnej współpracy z artylerią i korygowania jej ognia. Wszystkie te rozwiązania są już w ofercie polskich firm i to w formie zaawansowanych technicznie rozwiązań.

Szansą jest także przeniesienie się części ukraińskiego przemysłu zbrojeniowego, bądź przynajmniej jego know-how do Polski w związku z wojną. Ukraińcy są specjalistami w technologiach niezbyt rozwiniętych w Polsce, m.in. odrzutowych silników lotniczych czy rakietowych. Połączenie tych kompetencji z polskimi może dać synergie w postaci zupełnie nowych konkurencyjnych produktów. Te szanse biznesowe są już dostrzegane i pojawiły się plany np. stworzenia w Polsce „doliny dronowej”, która łączyłaby potencjały firm polskich, ukraińskich i amerykańskich, które dostrzegają tu dla siebie szansę na dobry interes.

Niezależnie bowiem od tego, czy wojna w Ukrainie zakończy się za kilka tygodni czy będzie się ciągnęła latami, to region Europy Środkowo-Wschodniej będzie się zbroił, a Polska jako najsilniejsza gospodarka – najbardziej ze wszystkich. Bardzo wątpliwe jest bowiem, aby Rosja wyszła z tej wojny aż tak pobita lub aż tak demokratyczna czy odmieniona moralnie, żeby przestała być postrzegana jako zagrożenie.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

O autorze

Maciej Szopa

Absolwent Instytutu Historii oraz Dziennikarstwa na Uniwersytecie Warszawskim. Jako dziennikarz debiutował w roku 2004, a do branżowej prasy związanej z obronnością trafił sześć lat później. Autor i redaktor w tygodniku, a potem miesięczniku „Polska Zbrojna”, późnej „Nowa Technika Wojskowa” i „Wojsko i Technika”. Współpracował także m.in. z miesięcznikami „Morze”, „Lotnictwo”, „Lotnictwo Aviation International”, czasopismami o historii wojskowości (Poligon, NTW Historia, WiT Historia) i Fundacją im. Kazimierza Pułaskiego. Obecnie starszy redaktor w portalu Defence24 i współpracownik Warsaw Enterprise Institute.

Zobacz wszystkie artykuły autora