Jarosław Kaczyński – sprzeciwu się nie przewiduje
Kiedy ktoś pyta mnie o przywództwo polityczne Jarosława Kaczyńskiego, od razu nasuwa mi się pewien obrazek. Apogeum rządów koalicji PO-PSL. Odbywa się kolejna konwencja zepchniętego do opozycji PiS, już po katastrofie smoleńskiej, ale na długo przed odzyskaniem władzy w roku 2015. Z jakichś powodów któraś telewizja nie ogranicza się do pokazania samych przemówień. Oglądamy prezesa przewodniczącego obradom, stojącego na podium naprzeciw kilkuset działaczy.
Kaczyński zarządza jakieś proceduralne głosowanie. – Kto jest przeciw? – pyta. – Jest głos przeciwny? – reaguje ze zdziwieniem. – A nie, pan tylko robi zdjęcia – oddycha z ulgą. W trudnych czasach zachował partię zjednoczoną, wręcz monolityczną. Ale też nienawykłą do dyskusji, do burz mózgów, do wspólnego szukania rozwiązań. Czekającą na to, co powie lider. Właściwie autor i właściciel partii – po śmierci brata, jedyny.

Donald Tusk – pan na swoim dworze
Kiedy szukam podobnego obrazka dla zilustrowania przywództwa Donalda Tuska, łatwo go znajduję. Tusk jako jedyny już lider Platformy Obywatelskiej, kiedy pozbył się konkurentów, a potem jako premier od roku 2007, prowadzał ze sobą tak zwany dwór. Grzegorz Schetyna, Rafał Grupiński, Paweł Graś, Sławomir Nowak – to byli jego przyboczni. Asystowali przy politycznych rozmowach, pesząc swoją obecnością gości Tuska. A potem popijali z nim czerwone wino i palili cygara.
Kiedyś siedzieli razem w Kancelarii Premiera. Grupiński w pewnym momencie musiał wyjść. Zostawił na oparciu krzesła marynarkę, która zsunęła się na podłogę. Tusk z krotochwilnym uśmiechem podbiegł do marynarki i wytarł sobie w nią buty. Kiedy Grupiński wrócił, nie wiedział dlaczego koledzy z dworu uśmiechają się znacząco. Dwór został potem rozgoniony przy okazji afery hazardowej. Koledzy okazali się niewygodni, poprzenoszono ich z otoczenia premiera do innych zadań.

Pełnia władzy w partii
Nie chcę powiedzieć, że Tusk był bardziej brutalny niż Kaczyński. Sam byłem świadkiem, jak prezes PiS okrutnie sobie żartuje ze współpracowników. Po prostu warto wiedzieć, że obaj liderzy zyskiwali coraz większą władzę nad swoim otoczeniem, aż w końcu stała się ona bezwzględną dominacją. W przypadku Kaczyńskiego nacechowana ona była patosem, który znakomicie oddaje okrzyk działaczy i szarych zwolenników „Jarosław, Polskę zbaw!”. W przypadku Tuska więcej w tym było luzu, hedonizmu, popisu. Jego nikt do zbawiania nie wzywał. Jednak za tym luzem kryła się odpowiednia porcja politycznej drapieżności.
Kaczyńscy (rocznik 1949) i Tusk (rocznik 1957) byli jednymi z wielu żołnierzy solidarnościowej rewolucji. Dlaczego po wejściu do normalnej polityki w roku 1989 przetrwali właśnie oni, podczas gdy tylu innych polityków Unii Wolności, Unii Pracy i przeróżnych partii prawicowych, wypadło na margines? Można widzieć w nich wielkie talenty. Bez wątpienia są dziś jednymi z niewielu polskich polityków umiejących zaimprowizować sugestywne przemówienie bez kartki. Zarazem sprzyjał im splot rozmaitych przypadków.

Kręta droga Jarosława Kaczyńskiego
W wypadku Kaczyńskiego nagrodzony został bez wątpienia upór, także w podnoszeniu najróżniejszych, częściowo tych samych, a częściowo zmieniających się tematów. Jego pierwsza partia, Porozumienie Centrum, miała być formacją walczącą z patologiami dziedziczonymi po PRL. Zarazem miała być centroprawicą nowoczesną, wolnorynkową, stawiającą na związki z Zachodem.
Kilka razy Kaczyński niemal całkowicie tracił swoje środowiska. Znaczna część działaczy odpadła mu w latach 1992-1993. Był wtedy w ostrym sporze z Lechem Wałęsą i z innymi partiami solidarnościowymi, jego struktury były przedmiotem inwigilacji i dezorganizacji, podejmowanych przez służby specjalne. W roku 1993 nie wszedł wraz z resztą swojej partii do Sejmu.
Po raz drugi stracił duży odłam PC na rzecz AWS – w roku 1997. Zwykle licytował wysoko, kreował kolejne postaci, z którymi się szybko skłócał. Stawiał na Jana Olszewskiego, na Adama Strzembosza, na Mariana Krzaklewskiego. Bał się własnego przywództwa, uważał się za zbyt młodego i wciąż za mało charyzmatycznego. Pod koniec lat 90. wylądował z kilkoma współpracownikami na całkowitym marginesie. Tyle że wcześniej zabezpieczył sobie ekonomiczne minimum – dzięki Fundacji Prasowej Solidarności.
Jego powrót do świetności, jednak większej niż ta z lat 90., nastąpił dzięki bratu. To Lech Kaczyński, mianowany ministrem sprawiedliwości w rządzie Jerzego Buzka, zyskał popularność jako skuteczny szeryf. To był trochę przypadek, ale trzeba zarazem przyznać, że to obaj bracia postawili w pewnym momencie na walkę z przestępczością jako jeden z ważnych tematów. To zaprocentowało.
Zarazem, fundując sobie kolejną partię, Prawo i Sprawiedliwość, Kaczyński zadbał o jej struktury, i o to, aby jego władza nad nimi była pełna. Tak pisano kolejne statuty PiS. Dawne doświadczenia z buntującymi się działaczami PC były zbyt traumatyczne, żeby o nich zapomnieć. To rzutowało także na jego poglądy na temat rządzenia. Był zwolennikiem silnego centralistycznego państwa. Ale był też rzecznikiem wzmacniania w tym państwie partii. To jego najbliższy zaufany Ludwik Dorn przeforsował jeszcze w AWS-owskim parlamencie zasadę dotowania partii z budżetu państwa. Lider trzymający kasę musiał się okazać skuteczny.
Ale też niepostrzeżenie prawicowy lud odkrywał w niewysokich braciach – na razie podzieloną między dwóch – charyzmę. Co było tym łatwiejsze, im bardziej ten lud czuł się sekowany: przez liberalne media i elity. Kaczyńscy mieli poczucie tego sekowania od początku. Zarazem ta łączność z prawicowym ludem pozwalała Jarosławowi narzucać wolę innym doświadczonym politykom prawicy, w rodzaju Kazimierza Ujazdowskiego, Marka Jurka czy Ludwika Dorna. Kiedy członkowie partii się buntowali, a takich buntów PiS doznał wiele – o taktykę i cele ostateczne, o rewolucyjny język i o wojowanie z całym światem – byli wyrzucani na margines.

Zręczna kariera Donalda Tuska
Siła Tuska była fundowana w zupełnie inny sposób. Jego pierwsza partia, Kongres Liberalno-Demokratyczny, to barwna zbieranina luzaków i amatorów uciech, pieszczochów mediów, niejako przy okazji głoszących program szybkiej prywatyzacji i pełnego kapitalizmu. Oni także nie weszli do Sejmu w roku 1993. Ich wzorowane na Ameryce widowiskowe uliczne parady okazały się dysonansem w biednej Polsce. Uratowała ich solenna, inteligencka Unia Wolności, biorąc na pokład. Sam Tusk uchodził wtedy za polityka leniwego, zastanawiającego się nad tym, czy zostać w polityce. Jako wicemarszałek Senatu w latach 1997-2001 sprawiał wrażenie zagubionego.
Ale i jego uratowała seria przypadków, zgranie się koalicji AWS-UW. Postawił na program w dużej mierze przeciwny do tego, co głosił PiS (co nie przeszkodziło im potem stworzyć na chwilę koalicji samorządowej). Platforma Obywatelska, początkowo dość ideowo konserwatywna, stawiała na odpartyjnienie, na tanie państwo, na jednomandatowe okręgi wyborcze. Nie chciała nawet brać pieniędzy z budżetu. To okazało się skuteczną trampoliną – w roku 2001 i 2005.
Reszty dopełniła zręczność Tuska w personalnych intrygach. Wypchnął lub zmarginalizował dwóch pozostałych tenorów PO: Andrzeja Olechowskiego i Macieja Płażyńskiego. Pozbył się też Zyty Gilowskiej, a w końcu i Jana Rokity. Choć statut PO był dużo bardziej kolegialny, w praktyce wszyscy zaczęli się przyzwyczajać, że decyduje sam Tusk. Kiedy zaś Platforma sięgnęła po budżetową kasę, wzmocnił to przekonanie normalny mechanizm scentralizowanej partii.

Wyborcze pojedynki odwiecznych antagonistów
W roku 2005 doszło do zasadniczego starcia między Tuskiem i Kaczyńskimi – w wyborach prezydenckich. Długi czas uważano tego pierwszego za lidera gabinetowego, niezdolnego do porywania tłumów. Jednak kiedy stanął do prezydenckiego pojedynku, ujawnił nowe talenty. Ale Lech Kaczyński „ukradł” mu zwycięstwo. Czy przestrogami przed „Polską liberalną” przeciwstawioną „solidarnej”? Czy także akcją Jacka Kurskiego, odkrywającego, że Kaszub Tusk miał dziadka w Wehrmachcie? Rozżalenie Tuska po bolesnej porażce zablokowało powstanie rządowej koalicji PiS-PO. Od tej chwili to te dwie partie miały dzielić scenę i polaryzować Polaków. Zarazem Tusk właśnie wtedy został definitywnie politycznym drapieżnikiem.
Stają naprzeciw siebie w kolejnych sejmowych starciach, podobni w żądzy władzy, w zręcznie dobieranych słowach, a zarazem różni. Kaczyński szuka tematów w patetycznych obietnicach naprawy państwa, w walce z „układem”. Tusk staje się jego cieniem, przedrzeźniaczem, poddającym ten patos nieustannym drwinom. Mniej tworzącym nowe programy, skoro rezygnuje nawet z odpartyjnienia poprzez jednomandatowe okręgi wyborcze. Bardziej reagującym na radykalizmy IV RP. Zarazem jawił się jako człowiek bardziej przewidywalny, w pewnym sensie „normalniejszy”.
W roku 2007 zmieniają się przy sterze państwa. Donald Tusk zdaje się zapowiadać rządzenie bardziej pasywne, władzę nie wtrącającą się, jeśli nie musi. Zarazem jednak, jak zaświadczał Rokita, dzięki kontroli nad Platformą jako premier miał wpływ na wszystko, łącznie z samorządami. Kaczyński chciał przycinać ich samodzielność. Tuskowi wystarczyło, że przez partyjne mechanizmy może zmieniać marszałków województw.
PiS zdawał się być na lata środowiskiem zagonionym w ślepy zaułek. Owszem, zyskał w roku 2010 patetyczną legendę smoleńskiego męczeństwa. Ale ona, wbrew opiniom komentatorów, bardziej przeszkadzała w politycznej konkurencji, bo przerażała wielu Polaków. Z kolei władza Tuska zużywała się – powoli, ale nieubłaganie. Płacił cenę zarówno nielicznych, za to niepopularnych reform (podniesienie wieku emerytalnego), jak i rządowej bierności, nakładającej się na afery. Uciekając w roku 2014 do Brukseli na przewodniczącego Rady Europejskiej, lider PO wydał wyrok na swoją formację. W rok później Kaczyński wrócił do władzy, jednak kryjąc się za plecami kolejnych premierów.
Zawdzięczał to nie wymachiwaniu skrwawionym sztandarem smoleńskim, a solidnie przepracowaną kwestią transformacji. Opowieść o „Polsce w ruinie” była demagogią. Ale zapowiedź socjalnych transferów, w sporej części zrealizowana, okazała się konkretem.
PiS wygrał wybory w roku 2015 (podwójnie, bo i prezydenckie), w roku 2019 i 2020. Kaczyński ośmielił się do tego stopnia, że zamiast wycofywać się na czas kampanii na drugi plan, zaczął podróżować po kraju ze swoimi pogadankami. Nie zawsze okazywały się one fortunne, a w roku 2022 stają się obciążeniem. Do tego dochodzą obiektywne kłopoty: inflacja i kataklizm energetyczny. Coraz częściej mówi się o niepraktycznym, a czasem odrealnionym starszym panu.

Zadyszka zużytych liderów
Tyle, że zawsze obsadzono go w tej roli, starego kawalera bez prawa jazdy i konta, uwielbiającego pouczać innych. Warto tu jednak przypomnieć sztukę „K” Pawła Demirskiego, który w poznańskim Teatrze Polskim próbował zgłębić fenomen Kaczyńskiego. W jednej ze scen Dziewczyna, uosabiająca pokrzywdzoną część elektoratu, przychodzi porwać Prezesa. Chce mu pokazać prawdziwe życie, którego on, zamknięty w żoliborskim mieszkaniu pod skrzydłami matki, podobno nie zna. I wtedy Kaczyński pyta: „No dobrze, ale skoro ja nie znam życia, jak to się stało, że panuję nad umysłami?” Tak jest do pewnego stopnia do dziś. Zgrana władzą, rozlicznymi grzechami i błędami, Zjednoczona Prawica zachowuje pierwsze miejsce w sondażach. Czy nie dlatego, że jej lider wciąż porusza ważne tematy, zadaje kluczowe pytania?
Donald Tusk wrócił w zeszłym roku do Polski, chyba początkowo bez wielkiego przekonania. I uratował dołującą Platformę od rozsypki. Znów stał się w niej jedynym władcą, choć już z kontrolą nad całą opozycję ma poważny kłopot. Zarazem pozostał genialnym przedrzeźniaczem, punktującym zręcznie starszego rywala, ale nie przedstawiającym spójnej agendy.
Receptą na inflację ma być usunięcie prezesa NBP Glapińskiego i dwudziestoprocentowe podwyżki dla budżetówki. Za kłopot Polski z pozyskaniem unijnych pieniędzy Tusk grozi politykom PiS więzieniem, co jest oczywistym nonsensem. Mówi, co mu w danej chwili przychodzi do głowy. W świecie triumfujących memów to recepta na sukces. Narzuca się wszakże pytanie o jego granice.
Kaczyński może się wydawać zbyt konserwatywny w stosunku do nowych czasów, a jego kurczowa obrona suwerenności Polski w obliczu zakusów Unii Europejskiej wielu Polaków przeraża. Prawdziwą słabością jego programu jest wiara w to, że kluczem do uzdrowienia Polski jest dominacja scentralizowanej, jedynie słusznej partii. Polska była zawsze upartyjniona, ale PiS postawił na pogłębienie tego procesu. Każdy grzech lokalnego działacza pchającego się do państwowych spółek, obciąża dziś prezesa.
Ale też, pamiętajmy, program odpartyjnienia przedstawiany przez Tuska, sprowadza się do pogonienia pisowców. Jego toksyczna bezkompromisowość porywa już przekonanych, ale innych może przestraszyć. Za plecami wyrasta mu bardziej elastyczny w słowach rywal, prezydent Warszawy Rafał Trzaskowski. Tusk czyni kolejną kampanię sądem nad wieloma latami III RP, a był przecież ich kluczowym architektem. Trzaskowski nie miałby takiego kłopotu.
Na pewno dla obu, Kaczyńskiego i Tuska, to bój śmiertelny. Jeden z nich wyjdzie z niego nie tylko pokonany, ale i politycznie martwy.
Obaj, choć na różne sposoby, wierzą, że są niezastąpieni. Przystępność i luz Tuska są mocno na pokaz. Ale z pewnością on nie wdałby się w zgryźliwe publiczne rozważania o internautach pijących piwo czy o młodych pijanych kobietach. Swoje żale na napastujących go w Sejmie dziennikarzy zostawiał dla siebie. Prezes PiS narzekał głośno.
Kaczyńskiego nie oddziela od otoczenia aż taki mur, jak by to wynikało z satyrycznego „Ucha prezesa”. Był przez lata na „ty” z sekretarkami i wożącymi go kierowcami, także ze współpracownikami, przynajmniej tymi starszymi. Ale dramatyczne koleje losu uczyniły go rozgoryczonym, a lekarstwem na rozgoryczenie bywa poczucie wyższości. Nadal lubi pogawędki, ale zwłaszcza ludzie młodzi mogą w nim widzieć przykrego, nawet jeśli śmiejącego się z własnych żartów, wujaszka.
W istocie i on, i Tusk, mogą się jawić wyborcom jako starzy krewni odziedziczeni po całkiem innych czasach. Polską politykę zawsze zapełniali ludzie, którzy czuli się skrzywdzeni przez jednego z nich. Ale przecież obaj wciąż wyprzedzają innych polityków o kilka długości. A może to tylko złudzenie, wzmacniane przez logikę partyjnego systemu?

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

O autorze

Piotr Zaremba

Z wykształcenia historyk. Od 1991 roku dziennikarz, publicysta. Pracował m.in. w „Życiu Warszawy”, „Życiu”, „Nowym Państwie”, „Newsweeku”, „Dzienniku”, „Polsce the Times”, „Rzeczpospolitej”, „Uważam Rze” oraz „Sieci. Napisał wywiady-rzeki z Janem Rokitą, Jarosławem i Lechem Kaczyńskimi oraz Kazimierzem Marcinkiewiczem i Bronisławem Wildsteinem (wszystkie wspólnie z Michałem Karnowskim), a także monografię Ruchu Młodej Polski, biografię Jarosława Kaczyńskiego i cztery powieści. Obecnie jest współpracownikiem kilku tytułów prasowych – m.in. „Dziennika Gazety Prawnej”, „Plusa Minusa”, „Sieci”, a także portalu Interia. Do tej pory wydał pięć tomów Historii politycznej USA od roku 1900 (Warszawa 2012, 2014, 2016, 2018).

Zobacz wszystkie artykuły autora