Ponad 40 lat temu sprawiedliwość straciła na znaczeniu. Jest zaledwie ubogą krewną konstytucyjnej sprawiedliwości, opatrzonej szlachetnym przymiotnikiem „społeczna”. Tak było w czasach PRL, tak jest obecnie.

Od długiego czasu kolejne rządy, a zwłaszcza obecny rząd Prawa i Sprawiedliwości, próbują nadać systemowi podatkowemu przymiot „sprawiedliwego”. Jako że żadna sprawiedliwość poza społeczną nie zasługuje na miano prawdy konstytucyjnej, podatki mają być nie tylko sprawiedliwe, ale przede wszystkim sprawiedliwe społecznie.

Zgodnie z tą ideą sprawiedliwa społecznie jest progresja podatkowa. Zwykła sprawiedliwość poprzestałaby na tym, aby podatek dochodowy miał jedną stawkę, tę samą dla wszystkich. Wówczas każdy płaciłby w formie podatku tę samą proporcjonalnie część dochodu. Jeśli jednak podatek ma być sprawiedliwy społecznie, to ten, kto zarabia więcej, ma płacić jeszcze więcej.

Ulżyć najmniej zarabiającym mogłaby kwota wolna od podatku. Ale o dziwo jest ona dla wszystkich taka sama – ustalona kwotowo. Ach, nie! Posłowie, niezależnie od dochodu, korzystają z kwoty wolnej w wysokości kilkukrotnie wyższej niż reszta obywateli. Widocznie tak jest sprawiedliwie, społecznie sprawiedliwie. Cóż, ponad 40 lat tradycji robi swoje.

Gdybyśmy nie żyli w kraju sprawiedliwości społecznej, lecz w kraju dobrobytu, w ogóle nie byłoby kwoty wolnej. Bo nie byłoby podatku dochodowego. Który jest „ciężarem zbyt ohydnym, aby nakładać go na człowieka”, jak brzmiało uzasadnienie ustawy z 1816 roku znoszącej w Anglii podatek dochodowy wprowadzony wyłącznie na potrzeby wojny z Francją. Cóż, najwyraźniej w ciągu minionych 200 lat standardy estetyczne znacznie się obniżyły i podatek dochodowy już nie jest „ohydny”. Tempo rozwoju niestety także się obniżyło, w czym znaczący udział ma właśnie podatek dochodowy i podatek emerytalny.

Jednak zasadniczym problemem podatkowym w Polsce jest to, że głównym ciężarem fiskalnym obłożona jest praca, czyli źródło utrzymania miażdżącej większości Polaków. Najniższy poziom opodatkowania pracy to ok. 66%. Jak to zostało obliczone? Suma tego, co za pracę płaci pracodawca (łącznie z oboma podatkami – dochodowym i emerytalnym) to ok. 166% tego, co pracownik otrzymuje „na rękę”. Różnica, owe 66% dochodu netto, to podatki. W efekcie pracodawca narzeka, że płaci dużo, a pracownik – że zarabia mało. I obaj, niestety, mają rację. Tak jest bowiem sprawiedliwie. Społecznie sprawiedliwie.

Postulatem podatkowym na dziś jest natychmiastowe zerwanie z ideą, że podatki służą realizacji różnych „górnolotnych” celów. Podatki powinny służyć wyłącznie uzyskaniu pieniędzy na realizację zadań zapewniających społeczności sprawne funkcjonowanie – na obronę zewnętrzną (wojsko, dyplomacja, szpiedzy), pokój wewnętrzny (organizacja systemu sądowo-policyjnego) oraz utrzymanie rządu. Całą resztę nie tylko może, ale powinien realizować w całości tzw. sektor prywatny, czyli normalna gospodarka. I tak przez całe stulecia było – do czasu, kiedy przełom XIX i XX wieku nie uraczył nas socjalizmem w jego wszystkich najbardziej przerażających odmianach.

Oderwanie systemu podatkowego od chorego pomysłu realizowania różnej maści dziwacznych ideologii to fundament naprawy państwa. Ponieważ dopóki pieniędzmi zajmuje się rząd, żaden człowiek nie może spać spokojnie. I to jest jedyny praktyczny przejaw sprawiedliwości społecznej.

Autor: Paweł Budrewicz

O autorze

Redakcja Polska w Praktyce

Polska w Praktyce to Magazyn Instytutu Wolności. Chcemy w nim prezentować praktyczną stronę polskiej rzeczywistości i dać głos ludziom, którzy metodą prób i błędów zdobyli wiedzę, którą będą się z nami dzielić. Na nasze łamy zaprosimy przedsiębiorców budujących polskie firmy, działaczy pozarządowych wprowadzających innowacje społeczne, naukowców tworzących praktyczne rozwiązania.

Zobacz wszystkie artykuły autora