Wojna w Ukrainie pokazała, że nawet wyspecjalizowana, ale nieduża armia, to za mało, by mówić o silnej obronie terytorialnej. Istotna jest wciąż liczebność – tak sprzętu, jak i żołnierzy. To zamienia obowiązujący przez lata na Zachodzie trend „redukcji” na „rekrutację”. Także polskie władze zapowiedziały zwiększenie naszych sił zbrojnych do 300 tys. Niestety, nie będzie to łatwe i szybkie do wykonania zadanie. Dlaczego?

Liczebność sił zbrojnych jest elementem strategii każdego państwa. Jest ona wynikiem nie tylko procesów czysto wojskowych, ale przede wszystkim kwestii politycznych, ekonomicznych, kulturowych, historycznych czy też, co naturalne, demograficznych. Jednocześnie borykamy się w tym temacie z szeregiem stereotypów oraz uproszczeń, które nie tylko zaburzały wszelkie rozważania, co wręcz je blokowały. Wiązały się one z tzw. makro-trendami w sferze obronności oraz specyfiką relacji międzynarodowych w ostatnich latach.

Przykładowo, w latach 90. XX w., wraz z zakończeniem zimnej wojny, pojawiła się modna wizja sił zbrojnych małych i przeznaczonych w głównej mierze do operacji ekspedycyjnych. Uznawano wówczas, iż okres wielkich zbrojeń i pełnoskalowych konfliktów przeminął bezpowrotnie, a wojskowi muszą szykować się raczej do operacji reagowania kryzysowego w warunkach asymetrii sił, czyli takich, gdzie jedna ze stron będzie miała przewagę nad przeciwnikiem, którym miały być różne milicje, a później w głównej mierze terroryści. Tym samym zniknęła potrzeba posiadania znacznych rezerw kadrowych, które mogą być użyteczne w przypadku obrony kraju (analogicznie postrzegano zróżnicowanie form obrony terytorialnej). Co ważne, nawet państwa znane ze swojego dobrze rozwiniętego systemu obrony terytorialnej miały w XXI w. momenty „zwątpienia”. W naszym regionie widać to było po polityce Szwecji względem tamtejszej obrony totalnej. Po zakończeniu zimnej wojny była ona redukowana, a część jednostek rozwiązano. Wraz z nową sytuacją w Europie następuje odbudowa zdolności obronnych, w tym zwiększanie liczebności jednostek, także tych terytorialnych. Symboliczne stało się odnowienie obrony Gotlandii. Poza Europą erozja systemu szkolenia rezerw nastąpiła np. w Republice Chińskiej na Tajwanie i to nawet mimo jej położenia i trwającego od dekad napięcia na linii Tajpej-Pekin.

Nie może więc zaskakiwać, że Polska, wchodząc w 1999 r. do NATO, również stała się podatna na tego rodzaju trendy odnoszące się do czynnika ilościowego, tak w przypadku stanów osobowych żołnierzy, jak i zaplecza sprzętowego. Słowo „redukcja” na stałe wpisało się w myślenie polityczne i w pewnym sensie również w decyzje strategiczne o priorytetowym potraktowaniu działań ekspedycyjnych. W końcu było to popularne nie tylko w przysłowiowej Europie Zachodniej, ale odnosiło się nawet do samych Stanów Zjednoczonych. Co więcej, oprócz aspektu strategicznego (operacje reagowania kryzysowego, operacje antyterrorystyczne, etc.) opartego na analizie zagrożeń (państwa upadłe, kryzysy humanitarne, zwalczanie bezpiecznych miejsc rozwoju organizacji terrorystycznych), coraz częściej podkreślano znaczenia technologii. To technologia była właśnie drugim głównym czynnikiem implikującym zmniejszenie stanów osobowych sił zbrojnych.

Już od I wojny w Zatoce Perskiej (wyzwolenie Kuwejtu) zaczęto snuć wizję tak znaczącej robotyzacji pola walki, że w przyszłości walczące armie będą potrzebowały o wiele mniejszych zasobów kadrowych. Działania zbrojne miały być przy tym gwałtowne, ale jednocześnie szybkie i nie wymagające sięgania po głębokie rezerwy. Nawet w trakcie przygotowywania się do inwazji w Iraku w 2003 r. amerykańscy planiści cały czas mieli zmagać się z presją ówczesnego sekretarza obrony, by minimalizować liczbę żołnierzy zaangażowanych do tej operacji. A przecież działo się to w obliczu traumy wydarzeń z 9/11 i wywołanej nią fali zgłoszeń amerykańskich ochotników, którzy wstrząśnięci atakami, zaczęli licznie wstępować do służby wojskowej. W Europie podobnych wydarzeń do 2014 r., a może raczej do 2022 r. w ogóle nie mieliśmy.

Ultraprofesjonaliści i zaawansowany sprzęt to za mało

Przy takim podejściu, sami żołnierze mieli stać się profesjonalistami, obsługującymi zaawansowany sprzęt bojowy, do którego to zadania należało przygotowywać się latami. I tak zaczęto konstruować kolejne schematy o decydującej roli sił specjalnych, później sił cyber, itd. Nie zapominajmy również o ugruntowanych i powracających raz po raz ideach wygrywania wojen np. za pomocą jedynie przewagi powietrznej. Powstawały więc różne przedrostki do klasycznego terminu wojna, na czele z cyberwojną, wojną asymetryczną, wojną hybrydową… Wszystkie one łączyły się z jednym – nie trzeba było mieć dużych liczebnie sił zbrojnych, a należało przede wszystkim liczyć na małą grupę ultraprofesjonalnych wojsk operacyjnych. Do tego pojawił się powiększający się rozdział na aktywne na misjach zagranicznych jednostki wojskowe, dysponujące doświadczeniem bojowym, oraz żołnierzy w roli de facto urzędników w mundurach. I znów należy zauważyć, że było to coś w rodzaju szerszego trendu w ramach niemal całego NATO.

W dodatku swego rodzaju słowem wyklętym, przede wszystkim w debacie politycznej, stawał się „pobór”. W Polsce miało to podwójne znaczenie, bo nakładały się tutaj dwa trendy – zachodni i wschodni. Zachodni odnosił się do wspomnianego myślenia życzeniowego, że klasycznych wojen nie będzie i nie ma prawa być. Wschodni zaś opierał się na wizji poboru nakreślonej przez ustroje niedemokratyczne, gdzie wojsko służyło do indoktrynowania, a częstokroć było czymś w rodzaju kary. I tak szereg państw, nie tylko Polska, rezygnował nie tylko z poboru, ale coraz częściej również ze szkolenia istniejących rezerw kadrowych.

W przypadku Polski to właśnie ten drugi element, czyli utrzymywanie rezerw, jest największym zarzutem do decyzji politycznych z lat 2008-2009, odnoszących się do sprawy poboru. Przypomnijmy, w 2008 r. w służbie znajdowało się ok. 125 tys. żołnierzy, z czego większość z nich już wówczas była zawodowcami. Wtedy to podjęto decyzję o zawieszeniu poboru. Ostatni prawdziwi poborowi mieli kończyć swoją służbę w 2009 r. Lecz koniec poboru w formacie znanym z lat wcześniejszych stał się końcem posiadania dostępu do rezerw na potrzeby wojny. Kolejne roczniki nie miały masowego przeszkolenia wojskowego, a klasyczny żołnierz rezerwy – znający podstawowe realia służby wojskowej – był z roku na rok coraz starszy. Nie doszło też do odpowiedniego sformatowania innych narzędzi budowania rezerw przeszkolonych obywateli, a działania takie jak próby tworzenia Narodowych Sił Rezerwowych (NSR) należy z perspektywy czasu uznać, delikatnie mówiąc, za niewystarczające. W sumie NSR według stanów z 2018 r. to ok. 12 tys. wojskowych, ale ich efektywność względem rezerw kadrowych sił zbrojnych nie była odczuwalna.

Jest to o tyle problematyczne, że akurat w naszym kraju powinniśmy mieć zarówno dobre rozpoznanie zagrożenia rosyjskiego, jak i dysponować odpowiednim materiałem analitycznym na temat wojny w Gruzji z 2008 roku. To właśnie ten konflikt dobitnie pokazał, że trend ograniczonych rezerw dla wojska może mieć fatalne skutki. Ten ówczesny sygnał został jednak zignorowany. Dopiero rosyjska inwazja na Krym w 2014 roku i wybuch działań zbrojnych w Donbasie wymusił ogólnonatowską debatę o potrzebach ilościowego wzmacniana sił zbrojnych. Prace rozpoczęły się w różnych państwach, w tym Polsce, czego świadectwem jest chociażby tworzenie Wojsk Obrony Terytorialnej (WOT). Przy czym de facto dopiero wojna z 2022 r. doprowadziła do szerszej, niż w gronie specjalistów, debaty społeczno-politycznej na temat szkolenia wojskowego, obrony powszechnej (w Polsce pojawiło się to wraz ze Strategią Bezpieczeństwa Narodowego z 2020 r.), odtwarzania rezerw kadrowych czy doskonalenie potencjału mobilizacyjnego.

Dziś polskie władze zapowiadają gwałtowny wzrost liczebności sił zbrojnych w kolejnych latach. Mowa nawet o 300-tysięcznej armii. I jednego możemy być pewni, w obecnej sytuacji strategicznej, w jakiej znajdujemy się jako państwo i jako członek NATO, rzeczywiście nie stać nas na niskie stany osobowe. Ministerstwo Obrony Narodowej przewidywało pod koniec zeszłego rok, że w 2022 r. uda się osiągnąć liczebność sił zbrojnych na poziomie ok. 124,5 tys. Trzon mieli stanowić żołnierze zawodowi (115,5 tys.) oraz żołnierze terytorialnej służby wojskowej, czyli WOT (ok. 35 tys.). Jeśli więc rzeczywiście mówimy o 300 tys. wojskowych, to widzimy olbrzymi przeskok właśnie w kategorii ilościowej. Tak czy inaczej, biuro programu Zostań Żołnierzem nadal uważa, że celem jest Wojsko Polskie w liczebności „do 250 tysięcy żołnierzy zawodowych i 50 tysięcy żołnierzy Wojsk Obrony Terytorialnej.” I ma temu sprzyjać „budowana nowoczesna struktura Centralnego Wojskowego Centrum Rekrutacji”. To ona ma przejąć odpowiedzialność za system rekrutacji w miejsce słynnych już WKU.

Nie zmienia to faktu, że w żadnym razie nie stać nas też na niską świadomość na temat potrzeb rezerwy na rzecz obronności i odporności niemilitarnej kraju. Co ciekawe, część państw pogodziła się w takiej sytuacji na nowo z poborem do wojska. Najnowszym przykładem jest Łotwa, ale wcześniej zrobiła to również Litwa czy Norwegia. W przypadku Polski na razie nie widać oznak, że tego rodzaju narzędzie w kreacji sił zbrojnych może być brane pod uwagę. Przede wszystkim dlatego, że potencjał rekrutacyjny bazujący na ochotnikach może nadal gwarantować odpowiedni poziom kadrowy. Stąd też w nowej Ustawie o obronie ojczyzny z marca 2022 r. rozszerza się zakres możliwości zaciągnięcia się do sił zbrojnych na różnych warunkach. Jedną z nowości jest dobrowolna zasadnicza służba wojskowa. I to ona ma być elementem (od)budowy niezbędnych rezerw kadrowych. Od skuteczności tej inicjatywy może wbrew pozorom zależeć bardzo wiele, jeśli chodzi o ocenę koncepcji przywrócenia poboru. Efektywność takich pomysłów zobaczymy dopiero po czasie, zwłaszcza mając na uwadze chociażby doświadczenia płynące z oceny formowania pierwszych jednostek WOT lub działania Legii Akademickiej. I tym samym, nie tyle obserwacji, jak idzie rozbudowa nowych jednostek wojsk operacyjnych i WOT, co raczej na ile jesteśmy w stanie w Polsce tworzyć rezerwy przeszkolonych na potrzeby mobilizacji (młodszych niż pokolenie 40+).

Sama diagnoza, że potrzebujemy więcej żołnierzy oraz rezerwistów to jedno. Czymś zupełnie innym jest realizacja tego zdania w praktyce. Przede wszystkim, mówiąc otwarcie i uczciwie, nie można oczekiwać, że szybko uda się stworzyć kilkusettysięczne siły zbrojne. Problemem może być w przypadku Polski fakt, że wojsko i państwo będą ścierały się zarówno z czynnikami demograficznymi, jak i ekonomicznymi i kulturowymi. W kolejnych rocznikach młodych ludzi, którzy są celem wojskowych rekrutrów, pojawiają się bardzo widoczne problemy ilościowe (mamy coraz mniej młodych ludzi w każdym roczniku, potencjalnie stanowiącym o możliwościach mobilizacyjnych) i jakościowe (roczniki wchodzące w dorosłość są, niestety, słabiej przygotowane do służby wojskowej pod względem niezbędnych cech psychofizycznych). Co więcej, nie dotyczy to jedynie samego wojska, ale wszelkich instytucji mundurowych.

Trzeba też cały czas pamiętać o specyfice rynku pracy w Polsce, gdzie mamy wciąż niskie bezrobocie, a armia ma silną konkurencję jako pracodawca. Mimo dobrej pozycji Wojska Polskiego w społeczeństwie i większej niż na Zachodzie liczbie osób deklarujących się jako zwolenników postaw pro-obronnych, służba w wojsku (niezależnie od jej specyfiki) boryka się z czymś w rodzaju luki czasowej. Jej tworzenie widać doskonale w przedziale od zakończenia poboru w 2008/2009 do 2022 r. i wizjami gwałtownego wzrostu liczebności sił zbrojnych w odpowiedzi na zagrożenie rosyjskie. Na to wszystko nakładają się potrzeby różnych służb mundurowych, nie tylko wojska. Zauważmy, że również np. formacje podlegające Ministerstwu Spraw Wewnętrznych i Administracji borykają się z odejściami i mają wolne wakaty. Zaś działania wzmacniające pozycję rekrutacyjną po stronie Ministerstwa Obrony Narodowej nie pozostają przecież w próżni, a są elementem naczyń połączonych.

Kolejnym problemem, z którym musimy się mierzyć, dążąc do szybkiego wzrostu liczbowego sił zbrojnych w Polsce, jest kwestia finansowa. I wcale nie chodzi tylko o wynagrodzenia, stypendia, itp. Jesteśmy w trakcie modernizacji i ogromnych zakupów dla istniejących już wojsk operacyjnych. Na ile starczy środków, aby rozbudować także koszary, obiekty szkoleniowe i bytowe dla nowych żołnierzy? Szczególnie, że cały czas trzeba zapewniać odpowiednie wsparcie dla obecnych żołnierzy, tak aby pozostawali w służbie i rozwijali się. Tymczasem nie jest tajemnicą, że likwidacja dużej liczby jednostek wojskowych wiązała się również z likwidacją potencjału infrastrukturalnego wojska w skali całej Polski. Dziś odtwarzanie strzelnic, obiektów koszarowych, magazynów – powiedzmy szczerze – będzie kosztowne (nie mówiąc już o rosnących cenach gruntów czy materiałów budowlanych). A trzeba też mieć na uwadze obiekty dla rodzin wojskowych.

Cały czas wielkim wyzwaniem jest przeszkolenie lub raczej odtworzenie rezerw. Nie papierowych (czy, jak powiedzielibyśmy dziś, excelowych), a takich, które są kompatybilne z potrzebami wojska w XXI wieku. To wymaga wyposażenia, odpowiedniej kadry szkoleniowej, obiektów, a więc kolejnych środków finansowych. Innego rodzaju wyzwaniem jest wzmacnianie kompetencji miękkich wojskowych, by ich przekazy rekrutacyjne przystawały do zmieniającego się charakteru polskiej rzeczywistości społeczno-ekonomicznej. Samo bazowanie na emocji zagrożenia dla bezpieczeństwa europejskiego, nawet w dobie wojny w Ukrainie, jest niewystraczające. Analogicznie niewystarczającym należy uznawać bazowanie jedynie na czynnikach ekonomicznych – pensja, emerytura, etc. Nie bez przyczyny w Stanach Zjednoczonych dopiero w latach 80. XX w. zaczęto odnajdywać dobry i przede wszystkim efektywny model wychwytywania najwartościowszych kandydatów do służby w ramach systemu AVF. I nie oznacza to, że dziś Amerykanie mogą go kontynuować w sposób niezmieniony. Również oni cały czas zmagają się z trudnościami w procesach rekrutacyjnych czy też szeroko pojmowaną formułą dotarcia do kandydatów do służby.

Atuty w rękach MON

Ukazując powyżej wątpliwości i problemy związane z planami zwiększenia sił zbrojnych, warto teraz odnieść się do atutów, jakie znajdują się w rękach MON i szerzej całego systemu obronnego kraju. Po pierwsze, współcześnie widać, że polskie społeczeństwo jest świadome swojego nieprzygotowania na wypadek konfliktu pełnoskalowego. Odnosi się to zarówno do kwestii czysto militarnych, ale też i odporności kraju, co jest pojęciem szerszym niż sama obronność, bowiem obejmuje aktywność wszystkich obywateli. To dobre podłoże do budowania (ale bez straszenia) świadomości potrzeb proobornych – szerszych niż te obejmujące już zaangażowane środowiska i pojedyncze osoby. Należy to jednak robić ostrożnie i rzetelnie, bo niestety łatwo jest zrazić dużą grupę osób do idei szkolenia i partycypacji na rzecz wojska. A powodów do krytyki może się znaleźć wiele – od źle przygotowanych procesów szkoleniowych po mankamenty w kwestiach wyposażenie czy sytuacji bytowej. Przypomina to trochę stąpanie po bardzo kruchym lodzie.

Pozytywnym aspektem jest również wcześniejsze, masowe rozwinięcie sieci szkół z klasami mundurowymi. Choć trzeba pamiętać, że tego potencjału nie można w sposób łatwy przełożyć na późniejsze procesy rekrutacyjne, i zdawać sobie sprawę z długotrwałości tego rodzaju działań. Co jednak najważniejsze, nasze siły zbrojne bazują na dobrej pozycji wyjściowej, jeśli chodzi o relacje ze społeczeństwem. Nie musimy, mówiąc obrazowo, budować mostów między obywatelami i mundurowymi, jak to ma miejsce w części państw NATO w Europie Zachodniej.

Podsumowując, priorytetem jest więc dziś utrzymanie w służbie jak największej liczby doświadczonych szeregowych, podoficerów i oficerów oraz zakończenie formowania 18 Dywizji Zmechanizowanej. Cały czas należy utrzymać proces tworzenia zaplanowanych wcześniej jednostek WOT. Co więcej, musimy jako społeczeństwo, a nie tylko sam aparat MON czy państwa, zmierzyć się z problemem odpowiedniego zaplecza rezerw na czas wojny. Przy czym sama liczebność nie powinna stać się czymś w rodzaju fetyszu obronności. Tym bardziej nie powinniśmy wejść w spiralę dywagacji, czy idealnym rozwiązaniem jest 120, 250, 300 czy może 500 tys. żołnierzy.

Artykuł jest opinią prywatną autora.

Dofinansowano ze środków Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego
pochodzących z Funduszu Promocji Kultury

O autorze

Jacek M. Raubo

Dr, analityk współpracujący z serwisami branżowymi w sektorze bezpieczeństwa i obronności w ramach Grupy Defence24. Od końca 2020 r. prezes think tanku Fundacja Instytut Bezpieczeństwa i Strategii (FIBiS). Jest również wykładowcą akademickim, pracującym na co dzień na Wydziale Nauk Politycznych i Dziennikarstwa UAM.

Zobacz wszystkie artykuły autora