Wbrew narracji wielu zielonych aktywistów, niemiecka transformacja energetyczna Energiewende nie stawia sobie za priorytet ratowania klimatu. Jej celem jest napędzenie niemieckiej gospodarki i wzmocnienie wpływów oraz pozycji Berlina w Europie.
Energiewende, czyli niemiecka transformacja energetyczna, wdrażana jest już od 20 lat. Pierwsze związane z nią ustawy zostały przyjęte w 2000 roku przez rząd Gerharda Schrödera, jednak świetlane czasy dla tego procesu nastały dopiero po dojściu do władzy Angeli Merkel, która zyskała nawet tytuł Klimakanzlerin (niem. Kanclerz Klimatyczna). Całe to przedsięwzięcie opiera się na trzech kluczowych założeniach: rezygnacji ze spalania węgla, wygaszeniu elektrowni jądrowych i szybkiej rozbudowie parku źródeł odnawialnych (OZE). W 2019 roku 65% Niemców uważało, że ich kraj dobrze radzi sobie z własną transformacją energetyczną, a dwa lata wcześniej poparcie dla jej ogólnego zarysu wyraziło aż 88% niemieckiego społeczeństwa.
Dla przeciętnego mieszkańca Republiki Federalnej Energiewende to powód do dumy – podbudowuje ona bowiem myślenie Niemców o samych sobie jako o europejskich pionierach rozwiązań proklimatycznych i prośrodowiskowych. Jednakże realny obraz niemieckiej transformacji energetycznej jest zupełnie inny: ochrona klimatu nie jest dla niej priorytetem, wręcz przeciwnie – Energiewende opiera się na mechanizmie, który nazwać można zbrodnią klimatyczną. Niemcy mogą jednak być dumni ze swej transformacji, gdyż wzmacnia ona ich państwo oraz gospodarkę.
Odkrywając prawdziwe oblicze Energiewende warto przyjrzeć się najpierw wygaszanym przez ten proces mocom, tj. elektrowniom węglowym i jądrowym. O ile wyłączanie tych pierwszych jest jak najbardziej zrozumiałe, o tyle przedwczesne kończenie eksploatacji jednostek jądrowych trudno – na gruncie ochrony klimatu – pojąć. Atom jest bowiem źródłem czystej, bo praktycznie bezemisyjnej energii. O jego potencjale przekonali się np. Szwedzi, którzy dzięki szerokim inwestycjom w tę technologię w latach 1970-1990 zmniejszyli swą emisję CO2 o połowę, choć gospodarka ich kraju wzrosła o 50%, a produkcja energii ponad dwukrotnie. Niemców nie przekonuje też energetyka Francji, oparta w 75% na atomie, która ma średnio 5-6 razy mniejszą emisyjność niż niemiecka. Pomimo tych argumentów, RFN chce zamknąć wszystkie swoje elektrownie jądrowe już do końca 2022 roku. Tymczasem, jednostki zasilane węglem mają pracować nawet do roku 2038 (a warto zaznaczyć, że Niemcy są największym na świecie konsumentem węgla brunatnego). Innymi słowy mówiąc: zachodni sąsiad Polski zamknie czyste elektrownie jądrowe o 16 lat szybciej niż węglowe.
Warto zaznaczyć, że w Niemczech emisje dwutlenku węgla przez długi czas wymykały się spod kontroli – w latach 2009-2013, pomimo intensywnych nakładów na transformację energetyczną, sektor energii utrzymywał rosnącą emisyjność. Z kolei w latach 2010-2016 niemieckie całościowe roczne emisje CO2 spadły zaledwie o 33 mln ton – z poziomu 942 mln t do poziomu 909 mln t. Dopiero spowolnienie gospodarcze niemieckiej gospodarki oraz pandemia koronawirusa wywołały mocniejsze redukcje – a i tak nie wiadomo, czy RFN wypełni cel emisyjny na rok 2020.
Berlin usprawiedliwia swoje antyatomowe postępowanie społecznym lękiem przed technologią jądrową, mimo braku ich naukowego uzasadnienia. Co ważne, Niemcy chcą wygaszać nie tylko własne elektrownie jądrowe. Sprzeciw Berlina rodzą nawet plany innych państw w zakresie rozwoju atomu. Jest to zapisane pośrednio w umowie koalicyjnej CDU/CSU i SPD, która zawiera wzmiankę o rozszerzeniu Energiewende (a więc polityki antyatomowej) na całą Unię Europejską celem wzmocnienia niemieckich możliwości eksportowych.
Ostatnim – bardzo dobitnym – przykładem sprzeciwu Niemców wobec planów rozbudowy europejskiego sektora jądrowego była reakcja ministra środowiska Dolnej Saksonii Olafa Liesa (z ramienia SPD), który stwierdził, że „zrobi wszystko, co w jego mocy”, by powstrzymać Holendrów od rozwoju energetyki jądrowej. W tej materii Berlin działa intensywnie również na płaszczyźnie unijnej – widać to choćby po debacie w sprawie taksonomii, czyli swoistej agendy inwestycyjnej Unii Europejskiej, z której atom może być wykluczony.
Dlaczego Niemcy tak aktywnie walczą z energetyką jądrową? Promowanie wychodzenia z atomu ma dla Berlina ukryty cel polityczny – wygaszanie bloków jądrowych w Europie (zwłaszcza w jej środkowej i wschodniej części) zwiększy popyt na gaz (o tej prawidłowości świadczy np. przykład Litwy czy reakcja systemu energetycznego Niemiec na zamknięcie elektrowni jądrowej w Philippsburgu), którego Niemcy będą mieli pod dostatkiem dzięki dwóm gazociągom Nord Stream (z których jednej już działa, a drugi jest na etapie konstrukcji, wstrzymanej obecnie przez sankcje ze strony USA. RFN już teraz eksportuje rocznie ok. 30 mld metrów sześciennych błękitnego paliwa, a w planach Berlina leży budowa centralnego europejskiego hubu gazowego, będącego centrum dystrybucji tego paliwa na cały kontynent.
Niemcy pchają Europę w kierunku miksu energetycznego ukształtowanego przez Energiewende, bo im się to po prostu opłaca – rozwój energetyki odnawialnej w UE przy jednoczesnym wygaszaniu atomu będzie zwiększał europejski apetyt na gaz, gdyż OZE nie pracują w sposób kontrolowalny, a dostatecznie dużych magazynów energii (umożliwiających zbieranie nadwyżek elektryczności i konsumowanie ich, gdy produkcja stanie) nie widać na razie na horyzoncie. Rolę stabilizatora dla OZE będzie zatem odgrywało błękitne paliwo, sprzedawane przez Niemcy dzięki biegnącym do tego kraju gazociągom, tłoczącym głównie rosyjski surowiec.
Jak widać Niemcy potrafili zaprząc klimat do realizacji własnych celów biznesowych. Kwestia redukcji emisji oraz efektywność transformacji w tym zakresie nie jest dla nich najistotniejsza – ważny jest przede wszystkim zysk gospodarczy i polityczny. Realizacja Energiewende leży przede wszystkim w interesie Niemiec. Ta transformacja już teraz umożliwiła RFN budowę potężnej branży źródeł odnawialnych, na której wsparcie Niemcy do 2022 roku wydadzą 680 miliardów euro (tak powiedział federalny minister gospodarki Peter Altmaier).
Biorąc powyższe pod uwagę, widać wyraźnie, że Energiewende nie jest proekologiczną transformacją energetyczną, a jedynie pomalowanym zieloną farbą kompleksowym planem budowy nowych politycznych i gospodarczych wpływów Berlina w Europie. Nic więc dziwnego, że proces ten jest konsekwentnie realizowany przez wszystkie niemieckie rządy od 20 lat.