„Panie, tak często Twój Kościół przypomina tonącą łódź, łódź, która nabiera wody ze wszystkich stron. Także na Twoim polu widzimy więcej kąkolu niż zboża. Przeraża nas brud na szacie i obliczu Twego Kościoła. Ale to my sami je zbrukaliśmy! To my zdradzamy Cię za każdym razem, po wszystkich wielkich słowach i szumnych gestach. Zmiłuj się nad Twoim Kościołem” – napisał kardynał Joseph Ratzinger w rozważaniach na wielkopiątkową drogę krzyżową w rzymskim Koloseum 25 marca 2005 r.
Pamiętam doskonale tamten Wielki Piątek i swoją konsternację, nie mogąc uwierzyć w usłyszane słowa podczas transmisji telewizyjnej rzymskiej drogi krzyżowej. Ale kiedy usłyszałem tę pesymistyczną diagnozę kondycji Kościoła katolickiego i jego wewnętrznej dekompozycji wcale nie ogarnął mnie smutek. Przez swoje wieloletnie zainteresowanie kryzysem wiary i dyscypliny w Kościele, znajomości i osobiste doświadczenia, znałem dość dobrze sytuację, więc czarna wizja kardynała Ratzingera, nie była dla mnie zaskoczeniem. Zdziwił mnie, a może i zszokował, jedynie fakt, że to co znałem z wielu obserwacji i książek, ale i wielu jakże samokrytycznych wywiadów Kardynała, stało się oficjalnym głosem Kościoła wypowiedzianym w dodatku w dniu upamiętniającym mękę i odkupieńczą śmierć Pana Jezusa.
Ten fakt, wzmocniony dodatkowo obrazem niemego i przybitego cierpieniem do fotela papieża Jana Pawła II, pozostanie mi w pamięci do końca. I znów – wcale nie dlatego, że był to widok przejmujący (bo był!), ale dlatego, że polski papież był w tym czasie kapitanem „tonącej łodzi”, która „nabiera wody ze wszystkich stron”. A więc była to dla mnie dojmująca wizja końca blisko trzydziestoletniego pontyfikatu, w której pozbawiony już mowy papież, w ostatnich dniach swojego życia słucha telewizyjnego raportu o stanie wiary i upadku Kościoła, jaki przygotował mu na Wielki Piątek prefekt najważniejszej z rzymskich kongregacji – nauki wiary!
Odwaga kilku kurialistów watykańskich i determinacja kardynała Ratzingera sprawiły, że tamten Wielki Piątek stał się jakby podsumowującą klamrą całego pontyfikatu Jana Pawła II, zaś dla rzeszy katolików na całym świecie (w tym dla mnie) nadzieją na szybki Poranek Wielkanocny, który ciemność przemienia w jasność, kryzys w odnowę, kąkol w zboże, brud w uderzającą biel, uspokaja fale a łódź spokojnie prowadzi do portu. Wybór kardynała Ratzingera na papieża i porzucenie przez niego myśli, by przyjąć imię „Jan Paweł III”, a później uwolnienie tradycyjnego rytu mszy świętej od widzimisię liberalnych biskupów, odwołanie nieważnych ekskomunik na „lefebrystów” i początek radykalnych porządków w Kościele, utwierdziły mnie w tym optymizmie. W wymiarze osobistym było to dla mnie niesłychanie ważne, bo jak dziesiątki, może setki tysięcy tradycjonalnych katolików na całym świecie, którzy w Kościele poszukują sakramentów, zdrowej nauki, piękna liturgii i muzyki, porządku i ciszy kontemplacji, miałem poczucie odzyskanej obywatelskości katolickiej w swoim ukochanym Kościele. Poza tym, papież Benedykt XVI przywrócił mi wiarę w siłę i sens autorytetu w Kościele, bez którego – zważywszy na potężny kryzys kapłaństwa, ale i doktrynalno-sakramentalne znaczenie kapłana w życiu katolika – zwyczajnie trudno wytrwać w wierze a nawet, jak pisał św. Paweł w liście do Tymoteusza „bieg ukończyć” i „wiarę ustrzec”.
Może po raz pierwszy byłem spokojny o przyszłość Kościoła. W wymiarze religijnym zdawałem sobie jednak sprawę, że to musi być dopiero początek wielkiej duchowej wojny, która nagle po kilkudziesięciu latach od czasu zakończenia Soboru Watykańskiego II i konsekwentnego marszu od kryzysu do wielkiego kryzysu, od skandalu do następnego skandalu, od herezji do jeszcze większej herezji, nie może, niczym za przyłożeniem czarodziejskiej różdżki Benedykta XVI, się nagle zakończyć. Nie myliłem się, o czym zresztą przekonałem się krótko po powierzeniu Kluczy Piotra papieżowi Benedyktowi XVI, podczas rozmowy z jednym z polskich biskupów, wówczas sufraganem a obecnie ordynariuszem diecezjalnym, który podczas miłej obiadowej atmosfery wyznał, że najważniejsze jest teraz „jakoś przetrwać Benedykta i te jego porządki”. Później podobnych wyznań wysłuchałem dziesiątki aż w końcu przyszedł jeden z najsmutniejszych dni w moim życiu – 11 luty 2013 r., dzień w którym Benedykt XVI złożył swoje papiestwo! Później było już tylko gorzej, bo papieżem został kardynał Jorge Mario Bergoglio SI, o którego wyczynach w Argentynie czytałem wcześniej na tradycjonalistycznych portalach internetowych. Kiedy później ujrzałem papieża w otoczeniu skrajnie liberalnych niemieckich hierarchów, a następnie podczas modlitwy niedzielnej usłyszałem jak Franciszek cytuje z aprobatą heretyckiego kardynała Waltera Kaspera i swoje papiestwo postrzega jedynie przez pryzmat biskupa Rzymu, zyskałem pewność, że po „incydencie” związanym z Benedyktem XVI nie pozostanie wkrótce nic.
Nagle historia na tyle przyspieszyła, że piotrowa „tonąca łódź”, o której tak przejmująco pisał w 2005 r. kardynał Ratzinger, nie tylko zaczęła przypominać łódź podwodną, ale w dodatku chybocze się pod wodą na lewo i w prawo nie mogąc już wypłynąć na powierzchnię. Kościół katolicki w jeszcze większym stopniu stał się parlamentem sprzecznych opinii, doktryn i poglądów, przedmiotem gorszących skandali i policyjnych raportów antypedofilskich, brzydoty i abdykacji z głoszenia prawdy, zamkniętych kościółów w pandemii i telewizyjnych nabożeństw… Stojący na czele podwodnej już łodzi Franciszek wydaje się gorliwie sprzyjać kryzysowi, co w nieprawdopodobnie wręcz celny i zwięzły sposób ukazała demaskatorska i międzynarodowa książka Henry’ego Sire „Papież dyktator” (wydana także w Polsce), za którą, jak się mówi… stoi kilkunastu konserwatywnych kardynałów, biskupów i prałatów, co wywołuje jedynie wściekłość współpracowników papieża.
Kościół katolicki jest organizmem powszechnym, z wyraźnym centrum decyzyjnym, więc wszystko co się w nim dzieje musi wpływać na Kościoły lokalne. Nie chcę tu zastępować nauczania Piusa XII i jego pięknej encykliki wykładającej „przestarzałe” i niepopularne dziś prawdy dogmatyczne o Kościele Mistycznym Ciele Chrystusa, ale pragnę jedynie podkreślić, że nie sposób mówić o sytuacji w Kościele w wymiarze powszechnym nie myśląc o Kościele lokalnym (i na odwrót).
I tak znaleźliśmy się w Polsce, w naszym lokalnym Kościele nad Wisłą. Zastanawiając się nad tym, co powinienem napisać, na co zwrócić jakąś szczególną uwagę, i pomyślałem o słowach mojego przyjaciela, pobożnego męża i ojca, który podczas jednej z dyskusji o polskim Kościele powiedział mi kiedyś tak: „wiesz, rządzi naszym Kościołem w kraju Sztab Generalny Episkopatu Polski”. A że dyskusja odbywała się w kręgu pracowników MON, wszyscy doskonale pojęli, że nasz kolega ma na myśli eklezjalną – podobną do Sztabu Generalnego WP – niemożność uporania się z komunistyczną (agenturalną) przeszłością, niezdolność do szybkiego reagowania na kryzysy, korporacyjną solidarność, nienowoczesność komunikacyjną, lenistwo duchowe i intelektualne, niespójność organizacyjną, opieszałość w podejmowaniu decyzji, zamknięcie na analizowanie sytuacji w Kościele powszechnym…
Wiemy, że nasz Kościół jest częścią nas, a my jesteśmy częścią naszego Kościoła ze wszystkimi tego konsekwencjami. W społeczeństwie, w którym jakakolwiek z grup społecznych i zawodowych nie posiada autorytetu, bo każda z nich ciężko zapracowała by go stracić, nie może też ostać się autorytet kapłanów i biskupów. Skoro są oni z „ludu wzięci i dla ludu ustanowieni”, to dźwigają również wszystkie choroby współczesnych Polaków i powszechnego Kościoła, który utracił swoją tożsamość i samoświadomość przez to, że odrzucił prawdę, że Chrystus jest „jedynym Zbawicielem”, który „nie ustanowił zwyczajnej wspólnoty uczniów, lecz założył Kościół jako tajemnicę zbawczą” (deklaracja Dominus Iesus). Są więc podzieleni w poglądach, są letni i niewierzący w pobożności, nie prowadzą wspólnotowego życia religijnego w parafiach, są leniwi społecznie i w duszpasterstwie, w większości nie czytają książek, hołdują brzydocie i estetycznej tandecie w liturgii i wystroju świątyń, uganiają się za wygodą życia, z Kościoła uczynili ambonę polityczną dla rządu a z duszpasterstwa infantylną opowieść o papieżu Polaku, muzeum pamiątek i cukiernię pełną wadowickich kremówek…, przez co zaczęli przesłaniać ogrom dobra, który w polskim Kościele wciąż jest obecny – gorliwość apostolską, formację religijną i duszpasterską, troskę o wspólnotę kościelną, pracę nad sobą, empatię wobec wiernych i troskę o zbawienie ich dusz, niezgodę na abdykację Kościoła w życiu publicznym…
Ale poza wszystkim polskiemu Kościołowi brakuje duchowego przywództwa, które stałoby się spoiwem episkopatu, autorytetem dla duchowieństwa i wiernych! Dekadę temu jeden z biskupów ordynariuszy zaprosił mnie na dłuższą rozmowę, po tym jak ogłosiłem dość „rewizjonistyczny” artykuł na temat abp. Stanisława Wielgusa. Poza ukazaniem cynicznych gier jakie w episkopacie i elicie państwowej toczyły się wokół kandydata na stolicą biskupią w Warszawie, wyraziłem przekonanie, że była to najpewniej ostatnia okazja, by któryś z polskich hierarchów stanął w prawdziwe, przyznał się do współpracy z bezpieką, potępił swój czyn i cały reżim PRL, przez co z Szawła stałby się Pawłem i zupełnie zmienił oblicze polskiego Kościoła, a może i społeczeństwa potrzebującego prawdy o sobie i wzajemnego przebaczenia. „Człowiek, który nie lubi i nie umie przebaczać, jest największym wrogiem samego siebie” – mówił kardynał Stefan Wyszyński, co starałem się w tamtym tekście przełożyć na sprawy społeczne i ogólnopolskie pisząc o potrzebie świadectwa prawdy i przebaczenia. Mój rozmówca nie tylko podzielił w dyskusji mój pogląd, ale i sam przede mną przyznał się do współpracy agenturalnej z SB stwierdzając, że w polskim Kościele nie ma przyzwolenia na publiczne wyznawanie takich grzechów. Co więcej, dodał również, że to wszystko paraliżuje wielu polskich hierarchów i księży w podejmowaniu odważnych decyzji – wobec upadłych braci w kapłaństwie, nie mówiąc już o sprawach ogólnospołecznych. Minęło kolejne dziesięć lat i tamta diagnoza jeszcze bardziej okazała się prawdziwa chociażby po historiach z kardynałem Henrykiem Gulbinowiczem i innych, które jeszcze przed nami…
Symbolem obecnego upadku pozostanie dla mnie już na zawsze tegoroczna rezygnacja z publicznej beatyfikacji prymasa Stefana Wyszyńskiego, co wytłumaczono pandemią Covid 19. Tak oto zamiast szukania wstawiennictwa i przykładu w trudnych czasach, i wyniesienia do chwały ołtarzy Prymasa Tysiąclecia, uwięzionego na kilka lat w czterech ścianach (co może budować piękne duchowe analogie do współczesnych czasów zarazy), umieszczono w duchowej poczekalni (niczym wiernych przed zamkniętymi przez Covid kościołami) jednego z największych Polaków XX wieku! Polski Kościół i Polacy potrzebują świętych na trudne czasy, nie zaś na okresy prosperity, które zawsze stają się duchową pustynią! „Polaków nie zdobywa się groźbą, tylko sercem” – powiedział Prymas Tysiąclecia. No właśnie…