Mija już prawie pół roku, od kiedy Białorusini wyszli na ulicę, żeby walczyć o swoje podstawowe prawa – wolność słowa, wolność wyboru, godność. Choć zagraniczne media zdają się nie być już tak zainteresowane sytuacją na Białorusią jak na początku, to jednak za naszą wschodnią granicą wciąż dzieją się rzeczy, na które powinniśmy zwrócić uwagę. Choćby tak możemy wesprzeć Białorusinów, których za wyrażanie obywatelskiej postawy czekają często dwa wyjścia – kara albo emigracja.
Julia Słucka jest osobą z wizją. Taką, która siada, zamyka oczy i snuje rzeczywiste plany świetlanej przyszłości białoruskiego dziennikarstwa. Taką, która cały czas jest na bieżąco, zna wszystkie nowinki, nie boi się wprowadzać zachodnich pomysłów na białoruskim rynku. Która zaskarbi sobie serce każdego rozmówcy, nawet jeśli nie mają wspólnego języka. To właśnie ona założyła białoruski Press Club – miejsce, w którym każdy Białorusin właściwie za darmo może nauczyć się, jak być dobrym dziennikarzem.
22 grudnia wracała z rodziną z wyjazdu. Za chwilę miały zacząć się katolickie święta. Już wszyscy myśleli tylko o świątecznej przerwie, nowym roku, odpoczynku. Wydawało się, że została ostatnia prosta i choć na chwilę będzie można odetchnąć. Postarać się zapomnieć i o pandemii i o kryzysie, który od równo 135 dni targał krajem.
Zatrzymali ją już na lotnisku po przylocie do kraju. Rodzinę puścili przodem, powiedzieli, że Julię też zaraz puszczą. Nie puścili. Zdążyła tylko poinformować zespół i skasować, co mogła z telefonu.
Zamach na media
Niewiele później weszli do biura Press Clubu. Rozpoczęło się przeszukanie, które trwało co najmniej osiem godzin. Ochrona budynku nie wpuszczała do środka żadnych dziennikarzy. Na miejscu był Sergiej Olszewski – dyrektor biura oraz Piotr Słucki – dyrektor techniczny i jednocześnie syn Julii. Zostali, żeby trzymać rękę na pulsie, a reszcie zespołu kazali szybko wracać do domów. Niemalże od razu było wiadomo, że oni też zostaną zatrzymani. Służby szukały czegokolwiek – dokumentów, sprzętu, czegokolwiek, czego można by było użyć przeciwko organizacji.
W tym samym czasie przyszli do domu Alli Szarko – dyrektorki programowej. Na szybko poinformowała bliskich, zespół i Białoruski Związek Dziennikarzy. Po godzinie zjawił się u niej prawnik. Chciał być przy przeszukaniu, dowiedzieć się, kim są mężczyźni przeprowadzający rewizję. Miał do tego zupełne prawo. Został jednak siłą wypchnięty z progu mieszkania. Dość szybko nagranie z tego zdarzenia obiegło Internet. Na miejscu pojawili się dziennikarze. Kilka godzin czekali na jakąś informację. Wreszcie przyjechała policja. Zaprosiła ich do radiowozu, żeby ich dokumenty sprawdzić w bazie danych. Przetrzymano ich i w międzyczasie wywieziono Allę z domu. Policja przyjechała tylko po to, żeby móc to zrobić bez świadków.
Jednocześnie zapukano do drzwi Sergieja Jakupowa – dyrektora Akademii Press Clubu. Dzwonek dzwonił przez trzy godziny, aż mężczyźni w kominiarkach wyłamali drzwi. W mieszkaniu, na oczach żony i małego syna, kazali mu klęczeć i wymachiwali przed twarzą pistoletem. Zabrali cały sprzęt, łącznie z telefonem dziecka i wywieźli do aresztu.
Oficjalne zarzuty – uchylanie się od płacenia podatków na wyjątkowo dużą skalę i współudział. Nic oryginalnego w krajach byłego Związku, wystarczy wspomnieć sprawę Chodorkowskiego. Niemniej jednak, gdy rodziny zatrzymanych sprzedały swoje nieruchomości, by “wykupić” bliskich, nic się w ich sprawie nie ruszyło. Na razie mają siedzieć do 22 lutego, choć grozi im i 7 lat. Najbardziej “poszczęściło się” Jakupowi – zważywszy na rosyjski paszport i nagłośnienie jego sprawy przez rosyjskie media (Sergiej jest bardzo cenionym w Rosji medioznawcą), deportowano go przez Wilno i Stambuł do Moskwy, z dziesięcioletnim zakazem powrotu na Białoruś.
Prawda jest jednak zgoła inna. Od samego początku Press Club aktywnie włączył się w działania wspierające dziennikarzy, którzy już od kampanii wyborczej śledzą wydarzenia w kraju na pierwszej linii frontu. Oni też są głównym celem przemocy ze strony służb specjalnych, często oskarżani o organizację samych protestów. Dane Białoruskiego Stowarzyszenia Dziennikarzy za 2020 rok są zatrważające – w ciągu roku wobec 15 dziennikarzy wszczęto postępowanie karne z czego 9 już odbywa kary więzienia, zatrzymano 477 przedstawicieli mediów, z czego 97 razy otrzymali oni areszt administracyjny, zgłoszono 62 przypadki przemocy fizycznej wobec nich ze strony służb specjalnych. Dodatkowo 4 gazety zostały zmuszone do zaprzestania publikacji, a 50 portali informacyjnych, społecznych i politycznych zostało zablokowanych.
Press Club rozpowszechniał te informacje i dawał dziennikarzom przestrzeń do mówienia o tym, co ich spotyka. To jednak nie portal, na którym te historie są zbierane, nie wystawa zdjęć białoruskich dziennikarzy z protestów, ani też nie Biała Księga Sprawiedliwości, składająca się ze świadectw ofiar pierwszych dni protestów opublikowanych w mediach państwowych i regionalnych, sprowokowały władze. Press Club wsparł dziennikarzy, którzy odeszli z mediów państwowych, dając im możliwość zacząć na nowo i zrealizować swoje projekty. Wiadomo – dla autorytarnych reżimów nie ma większej zbrodni, niż zdrada. Kiedy więc była dziennikarka Białoruskiej Telewizji, Ksenia Luckina, odeszła z pracy i przyłączyła się do opozycyjnej Rady Koordynacyjnej, jednocześnie uzyskując wsparcie od Press Clubu w stworzeniu własnego kanału na YouTubie, organizacji dostało się rykoszetem.
Choć kontakt z zatrzymanymi pracownikami Press Clubu jest utrudniony, to wiadomo, że się nie poddają. Spędzają dni na czytaniu, gimnastyce, rozmowach. I czekają, aż wreszcie coś będzie wiadomo i będą mogli wrócić do domu.
Więzienia pełne ludzi prawdy
Mój przyjaciel napisał: białoruskie więzienia jak magnes przyciągają dobrych ludzi. Ciężko się nie zgodzić, patrząc na liczby, które każdego dnia trzeba aktualizować. Zaledwie od dnia wyborów 9 sierpnia za sprzeciw wobec władzy aresztowano ponad 32 tysiące osób. W styczniu 2021, choć zdawać by się mogło, że protesty ucichły z powodu pogody, w więzieniach przebywa aż 189 osób oficjalnie uznanych za więźniów politycznych. Tylko cztery osoby uzyskały ten status przed kampanią wyborczą. Reszta to osoby, pracujące w zawodach największego ryzyka – dziennikarze, blogerzy, przedstawiciele organizacji pozarządowych; te związane ze sztabami wyborczymi kandydatów opozycyjnych, bądź sami kandydaci, którzy nawet nie zdążyli się zarejestrować; ale też przypadkowi ludzie, którzy stali razem ze swoimi rodakami i mieli czelność głośno powiedzieć, że mają dość.
Dużo ludzi decyduje się też na migrację, nie mogąc wytrzymać napięcia, bądź uciekając przed represjami. Choć ostatnie oficjalne dane białoruskiego MSW pochodzą z października, to już wtedy liczby robiły wrażenie. W ciągu zaledwie dwóch miesięcy od rozpoczęcia protestów około 10 tys. Białorusinów wyjechało do Polski, 3 tys. na Ukrainę i około 500 na Litwę i Łotwę. Kilka razy więcej niż w całym 2019 roku. Pod koniec grudnia komendant główny litewskiej straży granicznej, Rustamas Liubajevas, poinformował również, że od początku protestów do 20 grudnia 2020 na Litwę z wizą humanitarną przyjechało 347 Białorusinów, a kolejne 74 zwróciło się o uchodźstwo. W tym samym czasie do Polski na tym samym dokumencie przyjechało ich 606, a o status uchodźcy ubiega się 127.
Czy to koniec dyktatury?
Niestety, nie widać na horyzoncie rychłego zakończenia kryzysu. Aleksander Łukaszenka, rządzący krajem od 1994 roku, wydaje się nie zauważać sytuacji na ulicach. W swoim noworocznym orędziu, przypominającym zwiastun filmu akcji, pokazał kraj mlekiem i miodem płynący, a także podkreślił, że rok 2020 pokazał, że Białorusini są nacją zdolną do przeżycia w tym burzliwym świecie tylko wtedy, gdy są jednością, gdy są razem. Zwykli obywatele jednak nie uważają go za element tej jedności, wykrzykując na ulicach „Uhadi!”, szczęśliwi, że tym razem, po 26 latach mogli wysłuchać przemówienia nowej prezydent, Swietłany Cichanouskiej – symbolu rewolucji, która dokonała się w głowach i sercach Białorusinów.
Cichanouska, która w zeszłego Sylwestra nie mogła wyobrazić sobie, jak bardzo zmieni się jej życie, dziś jest tą przedstawicielką białoruskiego narodu, z którą rozmawia się za granicą. Anglistka, która jeszcze kilka miesięcy temu deklarowała, że chce wrócić do męża i robienia kotletów, dzisiaj przemawia przed parlamentem europejskim i ONZ, spotyka się z czołowymi światowymi politykami. Jej historia brzmi jak scenariusz hollywoodzkiego filmu, ale też wielu Białorusinom daje nadzieję na zmiany. Jeżeli ona była w stanie przejść taką transformację, to może i sam kraj będzie mógł?
Na razie jednak trzeba czekać na rozwój wydarzeń i mieć nadzieję, że reżim rozpadnie się od środka. A my powinniśmy się solidaryzować z naszymi braćmi zza wschodniej granicy, bo to nasza solidarność i wsparcie, które my sami otrzymaliśmy trzydzieści lat temu, pozwoliło nam odzyskać wolność. Teraz przyszedł czas przekazać pałeczkę.